Rozdział 9. Element Ognia
Planeta Ognia nie wyglądała jakoś tak bardzo „ogniście”. Dzieci obawiały się tam lecieć, bo skoro Planeta Powietrza składała się z powietrza a na Planecie Wody była tylko woda, to należałoby się spodziewać, że na Planecie Ognia będzie tylko ogień. Kiedy jednak rakieta zbliżała się do celu nie było tam widać nawet najmniejszego płomyka. Gdy lądowali, jedynym ogniem był ich własny płomień – z silnika rakiety.
– Tu nie ma żadnego ognia – zdziwiła się Marta, gdy dotknęli stopami twardej skały. – Tylko skały, nic więcej.
– Ale te skały są jakieś dziwne. Czarne, twarde i takie jakby szkliste… Musimy rozejrzeć się po okolicy.
Za kierunek obrali górę majaczącą w oddali. Szli ostrożnie bo skały były śliskie i można się było wywrócić. Szli już dłuższy czas a góra nie zbliżyła się nawet na jotę.
– To nie ma sensu Marta. Na piechotę nigdy tam nie dojdziemy. Wracajmy lepiej do rakiety. Założymy turboplecaki i przelecimy nad okolicą w kilka chwil zamiast męczyć się na tych skałach.
Dziewczynka przyznała Romkowi rację. Chodzenie po skałach było niezbyt bezpieczne, już lepiej założyć turboplecak. Zawrócili więc a kiedy tak szli, na brunatne niebo zaczęła wschodzić wielka tarcza sąsiedniej planety. I wtedy się zaczęło. Skały pod ich stopami jakby ożyły. Zewsząd zaczęły dochodzić niepokojące pomruki i westchnienia.
Dziewczynka przyznała Romkowi rację. Chodzenie po skałach było niezbyt bezpieczne, już lepiej założyć turboplecak. Zawrócili więc a kiedy tak szli, na brunatne niebo zaczęła wschodzić wielka tarcza sąsiedniej planety. I wtedy się zaczęło. Skały pod ich stopami jakby ożyły. Zewsząd zaczęły dochodzić niepokojące pomruki i westchnienia.
– To nie wróży nic dobrego, musimy się pospieszyć! – powiedział zaniepokojony Romek.
Nie było to jednak wcale takie proste. Pośpiech groził upadkiem, stłuczeniem kolana albo złamaniem ręki. Wracali więc do rakiety w podobnym tempie jak dotychczas. Kiedy planeta sterczała już na niebie w całej okazałości, wstrząsy nasiliły się, a za nimi rozległ się straszliwy grzmot. Dzieci obejrzały się za siebie i zobaczyły, że góra do której wcześniej zmierzali, wybuchła. Słup ognia i dymu unosił się wysoko do góry a cała okolica pojaśniała od blasku wypływającej z góry lawy.
– O rety, to wulkan!
– Szybciej! Do rakiety!
Na wybuchu wulkanu jednak się nie skończyło. Skalna skorupa pod nimi zaczęła pękać a w szczelinach pojawiła się gorejąca lawa. Rakieta była już bardzo blisko gdy nagle przed nimi utworzyła się kolejna szczelina. Romek biegł pierwszy i przeskoczył ją z rozpędu ale Marta przestraszyła się i zatrzymała.
– Skacz, szybko!
– Nie dam rady!
Szczelina szybko rozszerzyła się i Marta została sama na unoszącej się po płynnej lawie skalnej krze. Romek podjął błyskawiczną decyzję.
– Nic nie rób! Wrócę po ciebie!
Dotarł szybko do rakiety, założył turboplecak i dokładnie pozaciskał wszystkie pasy. Pośpiech był wskazany ale musiał zrobić wszystko dokładnie bo gdyby zapięcia się poluzowały, turboplecak mógłby odfrunąć ale… bez niego. Widział kątem oka Martę tuż nad krawędzią skalnej kry. „Co ona robi, żeby tylko się nie ześlizgnęła!” – tysiące myśli przelatywały mu przez głowę. W końcu uporał się z zapięciami i odpalił. Skały wokół rakiety także zaczęły pękać i zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Romek wzniósł się lekko w powietrze i skierował wprost w kierunku Marty. Skała na której siedziała dziewczynka była już bardzo mała i niebezpiecznie się przechylała. Romek podleciał do niej tak blisko żeby mogła uwiesić mu się na szyi. Nie mógł jej złapać rękoma bo musiał sterować turboplecakiem.
– Trzymaj się mocno! – krzyknął głośno a Marta złapała go za szyję.
Odlecieli w ostatnim niemal momencie. Skała wywróciła się i zaraz pogrążyła z ognistym sykiem w bulgoczącej lawie. Romek wleciał wprost w otwarty właz rakiety. Marta zeskoczyła na podłogę, chłopiec odrzucił turboplecak i natychmiast zaczął uruchamiać rakietę. Dziewczynka siadła obok i bez słowa zaczęła mu pomagać. Uruchomienie rakiety nie jest wcale takie proste. Trzeba poprzełączać mnóstwo przycisków, pokręteł, zaświecić pełno lampek i ekranów. Ale to nie był ich pierwszy lot jak wtedy z Hrabią Don Zielonomicokolwiek. Każde wiedziało co ma robić. Wyczuwali, że rakieta chwieje się niebezpiecznie na coraz bardziej drżącym gruncie. W końcu Romek zaczął odliczać i zdawało im się, że od dziesiątki do jedynki upłynęła cała wieczność. Jednak udało się! Silnik zamruczał, buchnął snop iskier spod spodu i rakieta delikatnie oderwała się od niestabilnej powierzchni. Gdy wznieśli się na bezpieczną wysokość, mogli przyjrzeć się spokojniej temu, co działo się na Planecie Ognia. Zmieniła się nie do poznania. Jasnopomarańczowe połacie lawy połykały ostatnie, ciemne, skalne plamy. Kiedy dotarli na orbitę, odpięli pasy i mocno się uściskali.
– Jesteś wspaniałym bratem, dziękuję – powiedziała Marta.
Romkowi zaświeciły się gwiazdki w oczach.
– Najważniejsze, że wyszliśmy z tego cało. Niestety, nie wykonaliśmy zadania. Teraz już tam nie wylądujemy – posmutniał.
Marta bez słowa sięgnęła po swój mały plecak i wyciągnęła z niego świecącą dziwnym blaskiem butelkę. W środku skwierczał wesoło rozpalony, skalny okruch.
– Wiesz, nie czekałam bezczynnie na ratunek, tylko wykonywałam zadanie kiedy ty się tam guzdrałeś z turboplecakiem – roześmiała się.
Romek oniemiał z przejęcia. Wpatrywał się zachwycony w butelkę trzymaną przez siostrę.
Rozdział 10. Zakończenie
Dzieciom został do skompletowania ostatni element. Czwarty element należało przywieźć z Planety Ziemi. Gdy znaleźli się na orbicie, długo wpatrywali się w błękit oceanów, białe smugi chmur i różne kolory kontynentów.
– To najpiękniejsza planeta jaką w życiu widziałam – powiedziała Marta, a Romek całkowicie się z nią zgadzał.
Wylądowali na jakiejś polanie, gdzieś na północy Europy. Poszli w stronę lasu i nie szukali zbyt długo. Pod rozłożystym dębem przykucnęli obok leżącego w trawie kiełkującego żołędzia. Uczepił się już małym korzonkiem piasku, a górą wypuścił zielony pęd z którego rozwinął się pierwszy zielony listek. Romek wziął go delikatnie w ręce i umieścił w butelce.
– Element Ziemi – powiedzieli oboje.
Podróż z Ziemi na Planetę Bajek przebiegła bez żadnych problemów. Pokonali rakietą tę samą drogę, wylądowali wśród szarych postaci z bajek, przepłynęli łódką przez Jezioro bez Dna i dotarli do Drzewa Wyobraźni. W końcu znaleźli się w Sali Tworzenia w której czekała na nich Mysz Ryż a Kysz.
Marta z Romkiem uroczyście wyciągali butelki z plecaków. Wkrótce Cztery Elementy znalazły się przed opiekunem Drzewa Wyobraźni. Mysz Ryż a Kysz uważnie przyglądała się każdej butelce i w zadumie kiwała głową. Potem spojrzała na dzieci i zdało im się, że w jej czarnych oczach błyszczą dwie, wielkie, rozedrgane gwiazdy.
– Połóżcie butelki we wnękach – poprosiła.
Kiedy dzieci umieściły czwartą butelkę w odpowiedniej wnęce, wszystkie cztery naczynia pojaśniały błękitnym blaskiem a sala wypełniła się magiczną poświatą. Z butelek zaczęły powoli wypływać soki, które trafiały wprost do korzeni Drzewa Wyobraźni. Kiedy tylko wyszli z wnętrza drzewa, poczuli intensywny zapach kwiatów. Drzewo Wyobraźni zakwitło. Mysz Ryż a Kysz odprowadziła dzieci na brzeg wysepki.
– Dziękuję wam w imieniu wszystkich mieszkańców Planety Bajek. Myślę, że wyświadczyliście też przysługę wszystkim dzieciom na Ziemi.
– Och, my po prostu bardzo lubimy bajki, każde dziecko na naszym miejscu zrobiłoby to samo – powiedział skromnie Romek a Marta pogłaskała Mysz Ryż a Kysz na pożegnanie.
Już mieli wsiadać do łodzi kiedy na niebie pojawiły się dwa skrzydlate smoki, które wkrótce usiadły tuż przy całej trójce.
Już mieli wsiadać do łodzi kiedy na niebie pojawiły się dwa skrzydlate smoki, które wkrótce usiadły tuż przy całej trójce.
– To taka mała atrakcja na zakończenie waszej wizyty na Planecie Bajek – uśmiechnęła się Mysz Ryż a Kysz.
Dzieci wsiadły na smoki i już po chwili szybowały uczepione ich grzbietów. Smoki zrobiły kilka kółek nad Jeziorem Bez Dna, po czym wylądowały w pobliżu rakiety. Tutaj przywitał ich Hrabia Don Zielonomicokolwiek, który był bardziej zielony niż kiedykolwiek.
– Ehhkheh, szanowni państwo, to dla mnie nieopisany zaszczyt… nieopisany… – zaczął się plątać a potem zwyczajnie się rozpłakał.
Kolorowy tłum krasnoludków, gnomów, zakutych w zbroje rycerzy, dam dworu, wróżek, elfów, zwierząt, ptaków, gryfów, jednorożców, smoków i tym podobnych bajkowych postaci zaczął wiwatować i krzyczeć z radości na cześć Romka i Marty. Nawet Czerwony Kapturek podskakiwał radośnie bo jego chusteczka znowu była czerwona.
Hrabia don Zielonomicokolwiek zaprosił Romka i Martę do rakiety. Byli tak bardzo zmęczeni tymi wszystkimi przygodami, że zaraz po starcie zwyczajnie zasnęli. Spali tak przez całą podróż na Ziemię i do dzisiaj trudno im powiedzieć jak to się stało, że rano obudzili się w swoich łóżkach. W dodatku nie w domu wuja Astronoma a w ich własnym.
Rozejrzeli się po pokoju rozespani i zaskoczeni. Marta położyła rękę na ramieniu Romka i skinęła głową na półkę. Półka uginała się od książek z bajkami.
– Element Ognia – wyszeptał zafascynowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz